Dnia jednego siedział pan Celestyn w archiwum zajęty pracą, która go tak pochłaniała, że nawet o troskach swych zapominał przy niej, gdy woźny przyniósł mu papier urzędowy. Było to wezwanie na dzień i godzinę naznaczoną do naczelnika wydziału, od ktorego archiwa zawisły.
Niezwyczajnego coś w piśmie tem uderzyło Celestyna. Zwykle inaczej i mniej urzędownie bywał wzywany. Nie mógł pojąć co się w tem kryło, był pewien jednak, że chyba praca jakaś nowa poufna powierzoną mu być miała. Z naczelnikiem tym był na jak najlepszej stopie, miał jego szacunek i życzliwość. Odłożył papier na stronę i spokojnie kończył robotę. Termin oznaczony był na dzień następny... Nie przywiązując wielkiej wagi do tego, nazajutrz stawił się do kancelaryi.
Uderzyły go dziwne jakieś wejrzenia urzędników znajomych, jak gdyby kondolencyjne. Witano go z zakłopotaniem, półsłówkami...
W pokoju naczelnika znalazł go już jakby oczekującego nań, z twarzą smutną i zmienioną. Powitał wchodzącego serdecznie, ale milcząco...
— Pan radca wezwał mnie...
— Tak jest, tak... wezwałem, byłem zmuszony... Nader dla mnie smutna okoliczność — nie umiem wyrazić jak mnie to boli...
Celestyn stał zdumiony.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Męczennicy Cz.1 Na wysokościach.djvu/407
Ta strona została uwierzytelniona.