— Tak — nieszczęście... mnie spotkało, alem niewinny...
Siedli milczący u stolika. Leokadya ocierała oczy co prędzej...
— Powinieneś się od tych lekcyj uwolnić — poczęła gorączkowo — od jutra! Powiedzieć co chcesz, żeś chory... że wyjeżdżasz...
Co ludzie powiedzą! o mój Boże!
Celestyn milczał wsparty na ręku, ona szeptała wciąż żywo.
— Ojciec i matka niepowinni ani wiedzieć, ani się tego domyślać. Ja znam ojca, jegoby to zabić mogło! Ty musisz się oddalić... Znajdź jaki chcesz powód, skłam, kłamstwo będzie święte. Powiedz, że cię wezwano do Wilna lub do Krzemieńca... Wszak ci tam miejsce obiecywano... Jedź, schowaj się...
Nie mogąc się od brata słowa doczekać, schwyciła go w końcu za rękę...
— A ty? zawołała... ty? nie prawda? ty jej nie kochasz? To zepsute, rozpieszczone dziecko... ty nie mogłeś się do niej przywiązać?
Ja ją widziałam w kościele, nieładna jest... ułomna...
Gdy to mówiła spotkała wejrzenie brata, które jej więcej powiedzieć musiało niż słowa — bo nagle przerwawszy mowę, krzyknęła.
Zaczęła płakać znowu... Celestyn odzyskał trochę krwi chłodnej.
— Uspokój się! zawołał — nie dałem po sobie znać, nie rzekłem słowa....Jestem niewinny...
Lecz, Leokadyo ty moja! ty nie wiesz jaką potęgą jest miłość, która pierwszy raz pada na serce nią
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Męczennicy Cz.1 Na wysokościach.djvu/43
Ta strona została uwierzytelniona.