Ks. Eustachy zawsze jeszcze czekał. W mieście gdy raz mu się udało opinię publiczną dla siebie pozyskać, bawił się wcale nieźle, a odłączenie od żony bynajmniej mu nie dolegało...
Ks. Eufrezya nie mając już innego ratunku, sama pojechała do dóbr swoich, które jej oprócz Zbyszewa dotąd pozostały, w najmocniejszem postanowieniu sprzedania ich choć za bezcen. Zięć był o tem uwiadomiony, prawnie zapobiedz nie mógł sprzedaży, mimo wybiegów jakie chwilowo ją utrudniały. Trafił się nabywca, rozpoczęto likwidacyę długów... Książę dobrze się obrachowawszy, zmuszony był podstawić na swem miejscu kogoś, i sam przyjmując ciężary, pod cudzem imieniem, dobra zakupił.
Księżna się wcale manewru tego nie domyślała, szło jej choć o chwilowy tryumf i o podźwignięcie się jakimkolwiek kosztem w oczach ludzi. Z obrachunków summa dosyć znaczna, bo około dwudziestu tysięcy rubli, pozostawała do rąk księżnie. Był to co najmniej rok jaki życia swobodniejszego, dla Jadzi odetchnienie, a dla niej matka gotowa była wszystko poświęcić.
Lecz i tu ks. Eustachy się pilnował. Dłużnicy wekslowi, wątpiący, czy kiedy ze Zbyszewa co wezmą, zaczęli się zgłaszać i oponować przeciw wypłacie...
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Męczennicy Cz.1 Na wysokościach.djvu/442
Ta strona została uwierzytelniona.