Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Męczennicy Cz.1 Na wysokościach.djvu/446

Ta strona została uwierzytelniona.

Wszystkie panie prawiły jej komplementa, ale po cichu, za wachlarzami mówiły sobie do ucha:
— Jak ta Jadzia nieszczęśliwa postarzała przedwcześnie! Co za oczy wpadłe... jakie marszczki koło nich! — a to ramię wyższe, uważasz jak coraz się staje wydatniejszem kalectwem? Biedna kobieta!
Stara księżna zgarbiona, już się odprostować nie mogła, ale poruszała się zawsze gorączkowo, aby okazać jak jest żywą. Chwilami nie dosłyszała już, a i oczy bez lornetki się obejść nie mogły.
Przybycie senatora było znakiem do podawania obiadu, gdyż zapowiadał księżnie, iż czasu mieć będzie mało. Jemu podała rękę gospodyni i posadziła go po stronie prawej. Hrabia był w dosyć dobrym humorze, inni w zwyczajnych, każdy pilnować się musiał, aby słówkiem jakiem nieostrożnem harmonii dnia nie nadwerężyć i nie wspomnieć nic o Eustachym, jak gdyby go na świecie nie było. Jadwiga zdobyła się dnia tego na wymowę świetną, na ożywienie, jakie rzadko okazywała. Znakomitości przyklaskiwały jej, i po kilku kieliszkach jeden z najsławniejszych mężów wyraził się o niej, że jest genialną.
Obiad zszedł w niczem niezamąconej wesołości, potęgującej się aż do końca.
Gdy kawę podano, a gospodyni mężczyznom wskazała gabinet, w którym palić mogli i gdzie już były na stole najprzedniejsze hawańskie cygara, senator ze swoją filiżanką wyniósł się zaraz, mrugając na hrabiego Tymoleona. Parę osób z familii wyszło za nimi.
Senator obejrzał się bacznie do koła, i na ucho zaczął szeptać Tymoleonowi: