Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Męczennicy Cz.1 Na wysokościach.djvu/453

Ta strona została uwierzytelniona.

Jak na ks. Marcina był to krok wielkiego znaczenia. Poruszony był i niespokojny.
— Ja, ja — począł jąkając się — ja kuzynce dobrodziejce jak najmniej się naprzykrzam, czując jak mało pożytecznym jej być mogę... Zresztą moja opieka sama przez się ustała. Ale — zawsze ten szacunek i przywiązanie jakie miałem...
Księżna głową dziękowała, ironicznie się uśmiechając.
— Nie wiem, czy księżnie dobrodziejce wiadomo — to jest, czyby to prawdą być miało... ale mnie doszło dziś...
Tu zakrztusił się i zająknął. K. Eufrezya ponuro nań patrzała.
— Że finalnie — jakby ze wszystkich dóbr swych w kraju ks. Eustachy się wyprzedał, i to... z remanentami. A dalej, mówią, że wziął pasport i wczoraj nie wiem dokąd wyjechał...
Księżna się poruszyła mocno.
— Ktoś ci bajkę splótł! O wyprzedaży przeciężby ludzie wiedzieli — a dokądżeby miał wyjechać?
— Otoż to, że nie wiadomo! nie wiadomo — począł książę żywo. Z pewnych ust słyszałem, że kapitały za dobra wzięte, wszystkie gdzieś na banki zagraniczne przesłał. Coby to miało znaczyć?
— Co? oto po prostu — strachy na Lachy! Chce Jadzię zmusić, aby z nim żyła — a to jest niepodobieństwo. To kobieta... książę słyszałeś? na to się godzą wszyscy — genialna! On jej nigdy ocenić nie umiał.
— Tak — to pewno! potwierdził grzecznie dawny opiekun, — ale gdyby to prawda była!