Dalej już ani wiedział, ani mógł się domyśleć co począć wypadało...
Wezwany do rady — okazał się tak przygnębionym — tak nieszczęsliwym, że litość brała nań patrzeć.
To, coby był mógł poufnie doradzić, było tak poczwarnem, iż nie śmiał się z tem odezwać. Inszego wyjścia nie widział.
Księżna płakała i spazmowała. Nie było sposobu rozwiązania zadania.
Po raz to pierwszy nieudolność tego opiekuna, którego sobie wybrała z tą myślą, abyjej nie był w niczem przeszkodą; dała się uczuć dotkliwie, książę Marcin był doskonałym i wygodnym do podpisywania, do potakiwania, do pochwalania co księżna Eufrezya mieć chciała — lecz w chwili jak ta na nic się nie zdał.
Ze spazmatycznego łkania i rzucania się księżna przeszła nagle w jakieś usposobienie rozpaczliwe.
— Ale przecież — to nie może być! Jadzia jest nadto rozumną. Ona wie, że taka głupia miłość dziecinna do ni zego nie prowadzi...
— Naturalnie — nie prowadzi — potwierdził książę.
— A wczoraj mi wręcz odpowiedziała, że jeśli go odprawię — umrze!
Księżna zakryła sobie oczy, łkanie słyszeć się dało.
Książę Marcin zebrał się przecież na słowo pociechy.
— Kuzynko dobrodziejko, rzekł, — to się tak mówi... Nie zna ani świata, ani własnego serca, nawykła do powolności z twej strony...
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Męczennicy Cz.1 Na wysokościach.djvu/46
Ta strona została uwierzytelniona.