Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Męczennicy Cz.1 Na wysokościach.djvu/491

Ta strona została uwierzytelniona.

Wyszła spłakana, Boga na pomoc wzywając... Celestyn na szczęście jeszcze nie wiedział, przynajmniej o tem, że go tam obwinia o samolubstwo intrygę, ale dość mu było i tego, że dobre chęci jego zostały nieuznane i odrzucone, a księżna szła... do zguby nieuchronnej.
W kilka dni potem pan Bącki, opatrzony pełnomocnictwem, dumny tem, że mu powierzono sprawę tak ważną, nie wątpiąc na chwilę, ze swą lekkomyślnością zwykłą, iż wszystko świetnie i doskonale spełnić potrafi, a nie mając pojęcia, ani z kim miał do czynienia, ani co miał do zrobienia — jechał ekstra-pocztą do Zbyszewa. Można sobie wystawić, z jaką radością powitał go Podroba, na pierwsze spojrzenie, z kilku słów zrozumiawszy z kim teraz sprawa.
Natychmiast więc urządził wspaniałe przyjęcie dla nowego plenipotenta, uczynił się w jego oczach dobrodusznym głuptaszkiem, począł jego przebiegłość wysławiać, i drugiego dnia miał go już w kieszeni.
Pan Sylwester Bącki odegrywając tu znakomitą rolę, noszony na rękach, był pewny, że robił co sam chciał, a wykonywał to tylko, co mu Podroba narzucił ze zręcznością zastosowaną do naiwności tego, z kim miał do czynienia.
— Jaśnie wielmożny pan, mówił, daleko to lepiej rozumie odemnie. Ja od razu temu panu Celestynowi mówiłem, że dla księżny wieś, to zabójstwo, że korzystniej to sprzedać, ale uparty, zarozumiały człek, słuchać nie chciał.
— Ho! ho! przerywał Bącki — nie uparty! ale przewrotny! Miał on w tem swoje rachuby! Rozumiemy