Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Męczennicy Cz.1 Na wysokościach.djvu/496

Ta strona została uwierzytelniona.

Był ranek wiosenny, trochę cieplejszy, w stancyjce Celestyna okna wychodzące na podwórzowe śmietnisko otwarto dla przewietrzenia. Trochę litościwego słońca wpadało przez jedno z nich i jasnym pasmem świeciło na spróchniałej od wilgoci podłodze... Celestyn leżał na łóżku z oczyma na pół otwartemi, wpatrując się w gościa tego, który w mroki zawsze tu panujące zabłądził. Łóżko nie prześciełane od dawna, było barłogiem, już tylko wyleżanym i brudnym...
Stół przy niem, na którym gromadziły się odarte książki, porozrzucane papiery, flaszki z lekarstwami i wszystko czego nie wstający z łoża chory, mógł potrzebować — w takim samym był nieładzie, jak izba od dawna nieumiatana. W jednym jej końcu stały sprzęty jeszcze z dworku na Pradze ocalone, a na nich odzież, bielizna, talerze, wszystek ów łom, którym się posługuje niedostatek, i kryć z nim nie umie.
Chłopak, który tu czasem przychodził, u drzwi zostawił miotłę. Na stołku wisiał ręcznik zbrukany, miednica stała nie wylana, a przy nich dzbanek pusty...
Powoli co było jeszcze jakąś wartość mającego, odzież, okrycia, bieliznę, powynosili już tandeciarze. Co kilka dni rachując na to, że chory potrzebował ciągle, a nie miał nic, zachodzili do niego, plądrować