Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Męczennicy Cz.1 Na wysokościach.djvu/497

Ta strona została uwierzytelniona.

i wynosić co jeszcze jaki grosz warte było. Sam lokator tej izby — był już tylko wyschłym kościotrupem obleczonym skórą zżółkłą.
Co chwila z piersi wydobywał się kaszel suchy, a oddech ciężki wśród tego milczenia słychać było jakby chód jakiegoś zegaru śmierci, mierzącego ostatnie życia godziny.
Całe dnie, często noce całe spędzał tak wpół siedząc, na pół leżąc męczennik, z oczyma w ścianę wlepionemi, odrętwiały, z ustami zapadłemi, myślami kołując po zaczarowanym wspomnień swych świecie. Na twarzy straszliwie pooranej i wychudłej, wyraz był jakiegoś zastygnięcia obojętnego, oczy błyszczały szklanno... czoło nierozmarszczało się nigdy... Ręce, z których jedna na zbrukanej kołdrze leżała, białe, kościste, pooplatane żyłami, miały tę barwę, która śmierć blizką zapowiada i wewnętrzne wyniszczenie. Ciało odżywiało się już tylko samo się pożerając...
Z rana wchodził odarty chłopak z zuchwalstwem tych, co ubogim i obezwładnionym służą. Robił co łaska, gderał i burczał, przynosił obrzydłą kawę, którą najczęściej sam wypijał, nalewał wodę — i odchodził.
Nosił też o południu coś, co się jadłem nazywało, z garkuchni najtańszej, — Celestyn żył chlebem, wodą, polewką nie smaczną, trochą mleka popsutego. Nie pożądał nic więcej. Nie wiedział ani co jadł, ani czuł potrzeby jedzenia. Czasem wśród myśli upartych, zawsze jednych, nadchodziła senność błogosławiona, owo pół snu, pół jawy, które jest ulgą w cierpieniu, choć już pokrzepić nie może. Godzinami tak drzemał, jeżeli w blizkim warsztacie stolarskim heble i piły