Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Męczennicy Cz.1 Na wysokościach.djvu/499

Ta strona została uwierzytelniona.

wrzał mu do podniebienia. Podniósł tylko rękę żółtą na powitanie.
Rymund zwykle porywczy i rubaszny, w tej chwili stracił całą swą litewską butę i raźność. Szedł ku łóżku, wahając się, przestraszony. Chociaż mu Landler opisał stan Celestyna i przygotował do tego co tu miał znaleźć, rzeczywistość przechodziła to czego się spodziewał.
Stanął u barłogu... wyciągniętą dłoń chorego ściskając — ale jeszcze się odezwać nie mógł. Oczy jego błądziły po izdebce. Celestyn zamruczał.
— A! dobry panie — jakżem ja wdzięczen... Oto widzisz... trochę, trochę u mnie zaniedbane... Nie wstaję od dni kilkunastu... Jakoś mi trudno... Weź-że krzesło... proszę...
Uśmiechał się i starał być wesołym...
Rymund w istocie usiąść potrzebował, nogi pod nim drżały...
— Ależ się ulokowałeś — wybąknął.
— Nie mogłem, to jest nie umiałem może inaczej — przerywanym głosem, wciąż się zmuszając do uśmiechu — mówił Celestyn, — prawda, było trochę wilgoci — ale teraz wiosna.
— Trochę wilgoci! — zawołał Litwin, ależ to obrzydła dziura — chlew, jabym tu moich psów nie zamknął. Jakże było można...
— Są konieczności — tak się czasem składa, widzi pan — odparł Kormanowski. Do wszystkiego nawyknąć można. Mnie, nie jest już tak źle — nawet powietrze, piersi się z niem oswoiły.
— Słuchaj-że — począł Rymund, kładnąc rękę na wychudłych nogach, źle kołdrą wyszarzaną okry-