Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Męczennicy Cz.1 Na wysokościach.djvu/500

Ta strona została uwierzytelniona.

tych — słuchaj — ty pyszałku, co od nikogo nic przyjmować nie chcesz, jak gdybyś był coś lepszego od drugich, — słuchaj, jak Bóg Bogiem, ja ci tu zostać nie dam... Gwałtem cię ztąd zabiorę.
Celestyn się poruszył i trochę rumieńca na twarz mu wystąpiło.
— Znam najlepsze serce wasze — rzekł — ale, wierz mi, że to już... nadaremnie, za późno...
— Tak, bo i ty sam, Boże ci odpuść...
Litwin niedokończył i wstał.
— Chcesz, nie chcesz, późno czy nie, to Panu Bogu wiadomo, odezwał się stanowczo Rymund — ja cię ztąd dziś zabieram...
Celestyn obie ręce ku niemu wyciągnął.
— Na miłość Boga, zawołał głosem drżącym — daj mi tu umrzeć jak żebrakowi lepiej, niżbym miał umierać jak niezdara bezsilny na łasce ludzi.
— Na jakiej łasce! krzyknął gniewnie Litwin — łaską jest przyjąć od przyjaciela pomoc, jest dowodem zaufania i serca. Okrucieństwem jest i grzechem zabijać się przez dumę...
Celestyn spuścił głowę.
— Lecz wierzcie mi! — zawołał, że mnie nie jest tak źle. To co was rozpieszczonych razi u mnie, jam się z tem obył.
— Bóg z tobą — przerwał Rymund — sofizmata prawisz, do smrodu i brudu nikt nie nawyka, co najwięcej, gdy się je znosi. A że ja potrzebuję się z tobą widywać, do tej zaś dziury nie mógłbym włazić — musisz to dla mnie uczynić...
Nie słucham nic.
Rymund siadł znowu...