Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Męczennicy Cz.1 Na wysokościach.djvu/505

Ta strona została uwierzytelniona.

i bez głowy, ale i nad takim mieć litość potrzeba. Zastałem go w najostateczniejszej nędzy... musiałem z barłogu wyrwać tego Łazarza... Na niewiele mu się to przyda, bo lada dzień umrze...
Powiedział to bez ogródki, z pewnym rodzajem okrucieństwa, w oczy patrząc księżnie, która odparła zimno:
— Ja o tym panu nic nie wiem...
— Mówiono mi, że się wdał niepotrzebnie w wasze interesa — rzekł Rymund. Co za zuchwalstwo!
Jadzia się zarumieniła — musiała zmilczeć.
— Można powiedzieć — kończył nielitościwy Rymund, — żeś kuzynka osobliwe miała szczęście do mężów. Jeden wart był drugiego — ten niezbytą natarczywością gdzie go nie chciano, a drugi przewrotnością bezprzykładną.
— Litośćby nakazywała mi ich nie przypominać — szepnęła księżna.
— Ja o tym panu dla tego tylko wzmiankowałem, że powinszować chciałem księżnie, iż jego projektu co do ocalenia Zbyszewa nie przyjęłaś. Był on wprawdzie dla lada jakiej szlachcianki przedziwny i rozumny, ale my byśmy nie mieli szczęścia oglądać księżny w Warszawie.
Księżna milczała dumna — twarz się jej mieniła.
— Czy już wszystko? spytała szydersko.
Rymund się skłonił, byłby jeszcze może dodał coś, gdyby się drzwi nie otworzyły i Bącki, który wysłany został przed chwilą na wywiady, nie wrócił z twarzą rozpromienioną.