Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Męczennicy Cz.1 Na wysokościach.djvu/508

Ta strona została uwierzytelniona.

znaleźć mu stosowne zatrudnienie. Wyrwanie z tej zatrutej przykremi przypomnieniami atmosfery mogło być dla niego zbawiennem; ale Celestyn nie chcąc Leokadyi zasmucać — zdawał się w żadną przyszłość nie wierzyć. Czuł w sobie śmierć nadchodzącą.
— Życie na nowo rozpoczynać trudno! rzekł cicho. Ja nie mam do niego ochoty... Zszedłem raz z drogi dla mnie przeznaczonej, zbłąkany już na nią nie powrócę.
Ponieważ Leokadya zmuszona była powracać do dzieci, a litościwy doktór nie przeczył możliwości wyzdrowienia, po kilku dniach musiała pożegnać Celestyna, opuszczając go z nadzieją, że przyszedłszy do sił, przyjedzie do nich...
Brat ani obiecywał, ani przeczył, lecz przy pożegnaniu uścisnął ją rozpłakany i długo się nie mógł utulić.
Polepszenie, które w pierwszych dniach tak poczciwego Rymunda uszczęśliwiło, doszedłszy do pewnego kresu, nie postąpiło już dalej. Natomiast po kilku dniach siły znów wyczerpywać się zaczęły, i choroba ze wszystkiemi symptomami dawnemi wróciła.
Pociechą dla niego było i to, że się z ust Rymunda dowiedział o spadku, który księżnie zapewniał — gdyby tylko sama chciała — byt niezależny.
Podniósł ręce ku niebu, rozpromieniony, Bogu dziękując.
Rymund patrząc na to, ramionami poruszył i nic już nie rzekł.