Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Męczennicy Cz.1 Na wysokościach.djvu/509

Ta strona została uwierzytelniona.

Upłynęło tak parę tygodni.
Litwin nietylko żadnego dnia nie opuścił, by po kilka godzin przy swoim chorym nie siedział i nie bawił go — był jeszcze tak troskliwy, że do pałacu chodził, iż choć go tam przyjmowano kwaśno, miał sobie za obowiązek księżnie zdawać raporta ze stanu zdrowia Celestyna.
Zaczynał regularnie od tego.
— Wiem, że to litościwe serce W. Ks. Mości obchodzić musi, jak się ma mój chory, — otoż i t. d.
Księżnę to i dla chorego, i dla przynoszącego o nim wiadomości, jak najgorzej usposabiało, niecierpliwiło, zamykać kazała drzwi przed Rymundem, lecz on przychodził najczęściej z kimś drugim, kogo odprawić nie wypadało — i — musiano go przyjmować.
Jednego wieczoru, Rymund siedział w pierwszym pokoju z gazetą w ręku, czekając aż się Celestyn obudzi, gdy służąca przyszła mu szepnąć, że dwie panie jakieś przybyły się o zdrowie chorego dowiedzieć. Nie mogąc domyślać się ktoby to był, tak dalece, że już wpadał na myśl dziką, iż to chyba księżna być mogła — Rymund wyszedł po cichu.
W przedpokoju znalazł nieznajome dwie twarze, z których jedna rumiana i zażywna śmiało patrzała, druga blada i bardzo pięknych rysów, oczy miała smutnie w ziemię spuszczone. Pierwsza z nich postąpiła z trochę parafialną śmiałością ku Rymundowi.
— Pan przebaczy... ja jestem — my jesteśmy ze wsi... Pan Kormanowski jest przyjacielem męża mojego — i tej pani... Chciałyśmy się dowiedzieć o jego zdrowie... a może i widzieć byśmy go... mogły...