Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Męczennicy Cz.1 Na wysokościach.djvu/510

Ta strona została uwierzytelniona.

Rymund nie znający ani konsyliarzowej, ani pani Zastawskiej, odparł ze swą zwyczajną szczerością.
— Pan Celestyn, niestety! — ma się wcale nie dobrze... Bóg tam raczy wiedzieć, czy wolą jest Jego, aby go doktorowie ocalili.
— Tak źle! zawołała głosem drżącym blada twarzyczka, której ten wyrok nadał odwagę zbliżenia się do Rymunda... A! panie! czyż...
Litwin popatrzył na mówiącą i widząc wzruszenie ulitował mu się.
— Nie powiadam, ażeby był zdesperowany — zamruczał — Pan Bóg robi cuda... lecz — dobrze nie jest...
— A widzieć go? wtrąciła błagająco piękna pani.
— W tej chwili śpi, a snu mu przerywać się nie godzi, rzekł Rymund. Przytem i wzruszenia wszelkiego doktor kazał unikać... Mogę go przygotować do tak miłych odwiedzin na jutro.
— Powiedz mu pan, że... przybyła doktorowa z przyjaciołką swą... z okolic Zbyszewa — odezwała się, dygając konsyliarzowa, on już będzie wiedział, kto my jesteśmy.
Gdy się żegnały, Rymund spostrzegł błyszczące łzy w oczach bladej kobiety, a że dla ludzkich cierpień miał wielkie współczucie, z należnem poszanowaniem odpowadził dwie panie, zapraszając je na jutro w południe.
Wkrótce potem Celestyn się obudził, a Litwin wszedł do niego.
— Spałeś dobrze? spytał.
— A! i sen miałem bardzo przyjemny — rzekł Celestyn. Śniło mi się, że poczciwe dwie moje przyjacioł-