przed jej oczyma... Matka tak mało rozumiała to jak ona, walczyła łzami i modlitwą... Marynka czuła w sobie więcej mocy do mierzenia się z zadaniami, których tylko ogrom w początku ją uderzył.
Jednem słowem, dla niej nagle po dniach śpiewu na łące i zabawek z kwiatami, przychodził czas boju i pracy — chwilami z wielkiem witany męztwem, to znowu zwątpieniem i niemocą.
Lecz z tej otrząsała się prędko — myśląc o matce...
I ona bolała nad tem, że się dały uwieźć Volantemu i tym błyskotliwym nadziejom, których urzeczywistnienie okupować było potrzeba tak drogo — lecz cofać się było za późno...
Volanti w początkach do zbytku uprzejmy, grzeczny, prawie nadskakujący, zaczynał się powoli dla Dziwulskich odmieniać. Ostygał, obojętniał, a gdy się Marynka skarżyła, odpowiadał, że wielkie zdobycze wiele muszą kosztować...
A cel ten i zdobycz... tak jeszcze niezmiernie były daleko!!
Szczęściem dla dziewczęcia, dotąd zdrowie i młode siły, a zdolności, dozwalały mu przy niezmordowanej pracy, wszystkiemu dosyć łatwo podoływać...
Uczyła się bez zbytniego trudu, a nauczyciele, nawet Scarlatti, uskarżać się na nią nie mogli.
Lecz Włoch, który musiał coś zawsze znaleźć do wyrzucenia, gdy znajdował Marynkę dobrze przygotowaną, krzywił się i powiadał:
— Waćpannie się zdaje, dla tego, że masz pewną łatwość powierzchownego pochwycenia rzeczy, iż ją już gruntownie posiadłaś... A waćpanna nie umiesz nic... nie chcesz się przejąć niczem... Ufasz
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Męczennicy Cz.2 Marynka.djvu/132
Ta strona została uwierzytelniona.