Wiosna, jak zwykle na północy, szybko się rozwinąwszy, ustąpiła gorącemu nieznośnie latu... Zieloność rozwijała się czarodziejsko, i już niemal pod skwarnemi słońca promieniami, bladła, zapowiadając rychłą jesień.
Upały wielkie, które dziewczę znosiło dobrze, dla starej Dziwulskiej okazały się szkodliwemi. Zdrowie jej, już nadwerężone, na chwilę powietrzem świeżem odżywione, znowu budziło niepokój. Marynka wprawdzie pogorszenie się jego miała za przemijające, lecz wprawniejsze oko Francuza, śledzące postępy wolne choroby, dostrzegło niebezpieczeństwa. Pod jakimś pozorem, aby nie trwożyć kobiet, wprowadzono doktora...
Ten, przyjaciel dyrektora teatru i lekarz razem teatralny, przebywszy większe pół dnia na willi, wieczorem spytany, potrząsł głową w sposób niezbyt pocieszający.
— Choroby, zdaje się, nie ma tam żadnej, ale wyczerpanie sił nadzwyczajne, rzekł Volantemu. Być może, iż w tym wieku, nagła zmiana klimatu, po całem życiu spędzonem w różnych od dzisiejszych warunkach, podziałała także... lecz kryć nie będę: jest źle, bardzo źle.
— Cóż poradzić na to? zapytał nastraszony Francuz.
— Może powrócić nazad do dawnego trybu życia? rzekł doktor!
— Nie...
— No, to rady nie mam... Staraj się, ażeby była spokojna, i by na niczem jej nie zbywało; zresztą...
Zamilkł...
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Męczennicy Cz.2 Marynka.djvu/201
Ta strona została uwierzytelniona.