Wcale niespodziewanie do tego grona poufałych, przybyłych z kondolencyą, po chwili przyłączył się baron Percival.
Na twarzy jego, zwykle niezdradzającej myśli, wyraz jakiegoś rozdraźnienia, źle ukrywanego, widzieć się dawał. Zbliżył się do Lacerti, podając jej rękę i patrząc w oczy ciekawie.
— Cóż? rzekł: nie podołaliście nieprzyjacielowi?
Wzruszył ramionami.
— Mógłbym was teraz spytać, jak wy mnie niegdyś, dajecie za wygraną?
Laura dziko się rozśmiała za całą odpowiedź.
Baron ciągnął dalej z zimnym swym sarkazmem.
— Trzeba przyznać, że ta mała ma nadzwyczajne szczęście! Uważaliście, że ks. Agaton był w uniesieniu, że Scarlatti oniemiał i uciekł.
Gdy to mówił, ktoś go łokciem potrącił. Drzwi się otworzyły, wchodził właśnie wspomniany Włoch, z twarzą wywróconą, z brwiami ściągniętemi, z włosem bardziej jeszcze niż kiedykolwiek rozczochranym, widocznie przejęty, niespokojny, wzburzony.
Wszyscy umilkli, robiąc miejsce szanowanemu powszechnie maestro, który szukał oczyma Lacerti.
Ona stała już naprzeciw niego, przybrawszy teatralną postawę, z rękami zwieszonemi i załamanemi.
— Patrzże, mistrzu! zawołała: jaka sprawiedliwość na świecie! i komu tu dziś wierzyć można? zdradzili wszyscy... Ta dziewczyna nieumiejąca nic...
— Hola! hola! przerwał Scarlatti: przepraszam. Jeżeli co umie, i jeżeli dziś zwyciężyła, nikomu innemu tylko mnie jest winna. Tak, mnie! Corso popsuł
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Męczennicy Cz.2 Marynka.djvu/280
Ta strona została uwierzytelniona.