— Jesteśmy sami, rzekł pochylając się nad łóżkiem: zaklinam panią jako opiekun jej, chciej mi wyznać całą prawdę... Potrzebuję jej... Zbrodnia nie może ujść bezkarnie...
Umrzeć chcę! umrzeć! nic więcej!... jęknęła Marynka.
Krótką chwilę panowało milczenie, nagle podniosła się z łóżka, otworzyła oczy, wstała, usiłując na chwiejących się nogach utrzymać i padła bezsilna...
— Stało się więc to bez woli jej?... bez zezwolenia? rzekł nieopatrznie Volanti.
Krzyk okropny wyrwał się z jej piersi, i Marynka wstała powtórnie... Pierś jej ogniem dyszała...
— Słuchaj pan! krzyknęła, chwytając go konwulsyjnie za rękę — słuchaj mnie.... Tak! powinieneś wiedzieć wszystko, abyś nie śmiał mnie posądzać...
Lecz płacz i brak głosu, przerwały jej mowę.
— Słuchaj pan!... powtórzyła: jam niewinna! Ten niepoczciwy człowiek, którego imienia wymówić nie mogę, ten zbójca... wywiózł mnie, zaręczając, że jedziemy do domu. Byłam straszliwie osłabioną i senną, nie wiem czy mi co dano w napoju... usnęłam w drodze... Znalazłam się potem przebudzona w bramie domu, na wschodach, których nie rozpoznałam, aż gdysmy weszli do mieszkania. Tu, pomimo osłabienia, ogarnął mnie przestrach... ocuciłam się... rzuciłam do drzwi... były już zamknięte. Łotr ten klęczał przedemną...
Marynka oczy sobie zakryła.
— Nie śmiał się targnąć na mnie, bom pochwyconym ze stołu nożem groziła śmiercią nie jemu, ale
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Męczennicy Cz.2 Marynka.djvu/333
Ta strona została uwierzytelniona.