na stoliczku stało niesprzątnięte śniadanie i niedopita butelka Bordeaux, chwyciła kieliszek, nalała sobie wina, pochłonęła je jednym łykiem i znikła.
Baron wolnym krokiem szedł za nią do drzwi tu stanął, zamyślił się, ruszył ramionami, zamruczał: — Fatalność! i zadzwonił na służącego.
— Ubieram się, rzekł do wchodzącego: każ podawać konie.
W kwadrans później baron w lekkim swym powoziku zajeżdżał przed kamienicę, w której mieszkał Volanti. Mierzył ją oczyma z dala, śledząc czy tam nie dojrzy jakiego ruchu lub zmiany. Odźwierny z cygarem stał w bramie i flegmatycznie przypatrywał się ulicznemu ruchowi.
Na zapytanie o dyrektora, odpowiedziano mu, że go w domu nie ma. Sama pani chora nie przyjmowała. Złożył więc dwa załamane bilety.
Chciał się dowiedzieć jeszcze, gdzie był Volanti, odźwierny o tem powiedzieć nie umiał. W istocie znajdował się w mieście, i tu mu przygotowującemu już wycieczkę, na prowincyę, wręczono w teatrze list, przez posłańca tylko co przyniesiony.
Pan dyrektor odbierał ich tyle od rozmaitych suplikantów, że spojrzawszy na kopertę, pismem niezgrabnem zaadresowaną, zapieczętowaną niezręcznie, wsunął ją nie otwierając do kieszeni.
Jednakże pismo do tysiąca innych podobne, coś mu musiało przypomnieć, czemś go udręczyć, gdyż list dobył natychmiast, rozerwał kopertę, otworzył go, spojrzał na podpis, i — zbladłszy strasznie, zmieszał się tak, że stojący obok reżysser zapytał: czy mu się źle nie zrobiło.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Męczennicy Cz.2 Marynka.djvu/387
Ta strona została uwierzytelniona.