— Przychodzę, rzekł, po rozkazy pani. Sądzę, że może w tej chwili zdam się jej na co. Widzę, że już ją uwiadomiono.
Zarumieniła się Marynka i zacięła usta.
— Co mi pan radzisz? zapytała z tą mocą nad sobą, którą odzyskiwała zawsze, ilekroć musiała godność swą przed ludźmi zachować.
— Przy największej mojej życzliwości dla niej, rada jest tak trudną... Zależy to od tylu względów różnych i pojęć położenia... Co pani myślisz uczynić? odparł francuz, ciekawie patrząc jej w oczy.
— Zdaje mi się, że obowiązkiem w chwili, gdy moje nieszczęśliwe małżeństwo jest zakwestyonowane, natychmiast się oddalić.
Spojrzała nań badająco...
— Lecz ślub być może uznany ważnym, rzekł baron.
— Dla mnie on nim nigdy nie będzie, bom o pierwszym nie wiedziała. Byłam oszukaną.
Baron zmilczał, nie chciał się wyspowiadać ze swej myśli, lecz nie zaprzeczał temu co powiedziała Marynka.
— Bądź co bądź, dodała ośmielona tem, ja się z tego domu oddalić muszę...
Francuz się skłonił.
— Każesz mi pani szukać mieszkania?
Marynka zawahała się nieco, łzy jej pobiegły z oczów, otarła je żywo.
— Chciałabym na wieś powrócić, szepnęła.
— O tem spokojniejszą chwilą pomówićby należało; tak nagle niepodobna się ztąd oddalić. Sama
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Męczennicy Cz.2 Marynka.djvu/394
Ta strona została uwierzytelniona.