szać nikomu, można czekać...
Marynka, której niepilno było wystąpić, była tegoż zdania, że się narzucać nie wypada.
Do czasu miała za co prowadzić to skromne życie, a potrzebowała wypoczynku... Żadnego więc kroku nie przedsięwzięła, i życie szło swoim trybem, a Juraś, któremu się Marynki opuszczać nie chciało, siedział na strychu, szczęśliwy, gdy mu do niej przyjść pozwolono.
I ona też coby go była powinna odprawić do Berezówki, ociągała się z tem sama przed sobą, nie umiejąc wytłómaczyć dla czego. Zdawało się jej, że z nim była tu bezpieczniejszą, że ten ktoś swój nieodbicie był jej potrzebny.
Z nim jednym mogła mówić tak po prostu, tym językiem wsi i młodości swej, który jej lepsze przypominał czasy.
Z jego oczu patrzało coś tak szczerego, tak tchnącego prawdą i gorącem przywiązaniem, iż on jeden na świecie był dla niej bratem i rodziną.
Zastępował jej niemal matkę, wcielała się w nim przeszłość, wiało od niego wiejskiem powietrzem, niezatrutem wyziewami, które ją dusiły...
Przy nim zapominała o sieroctwie swem, o doznanych boleściach... o wszystkiem. Uśmiech nawet i wesołość dla niego powracały, czuła się młodszą...
Była-li to miłość? któż wie? choć może zwykłej jej fizyognomii nie miała, choć wcale różna od pospolitych miłostek, choć się w przywiązanie braterskie przybierać rada, była z pewnością pierwszem biciem serca tego dziewczęcia, a każdy dzień i rozmowa zbliżały ich więcej do siebie.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Męczennicy Cz.2 Marynka.djvu/453
Ta strona została uwierzytelniona.