Sezon teatralny rozpoczął się bez Marynki, a że Rosini umiał przygotować swą salę przy pierwszem jej otwarciu, publiczność była spragnioną, ciekawą, i artyści a artystki za wczasu sobie zjednali przyjaciół i szło bardzo dobrze.
Laura, która mówiła o sobie, że ma tylko dublować jakąś primadonnę, nieprzybywającą dotąd, była na pierwszym planie. Zbierała obfite wieńce oklaski.
Wprawdzie wielcy znawcy i smakosze mieli dużo do zarzucenia nowemu składowi opery, lecz w początkach należało pobłażać.
O Marynce ludzie, którzy zapominają zawsze najłatwiej, wcale jakoś nie myśleli. Jeden stary hr. Samsonow jej żałował. Ks. Agaton, którego piosnek nie śpiewała, mimo że miał prawie przyrzeczenie spopularyzowania ich, gniewał się na nią.
Baron nie śmiał bardzo sprawy jej popierać, lękając się, aby pogłoski, jakie już chodziły o stosunkach z nią, nie nabrały przez to większego prawdopodobieństwa.
Z otwarciem teatru, Marynka, która żyła zupełnie odosobniona, uczuła jakieś pragnienie widzenia go, słyszenia muzyki, jakąś po nim tęsknicę. Choć zawód ten dał się jej boleśnie we znaki, zostawił po sobie jakiś nałóg, jakieś przywiązanie do tych desek, na których tyle uczuć nieznanych jej wprzódy doznała. Mimowoli ciągnęła ją scena.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Męczennicy Cz.2 Marynka.djvu/455
Ta strona została uwierzytelniona.