czy, gdy tylnemi drzwiami w ladajakim kubraczku, bez czapki, w butach długich, ukazał się znajomy nam Juraś. Zmężniał był trochę, ale i on wyraz twarzy miał smutny.
Z dala Żantyr go ręką pozdrowił, a Poterski podszedł ku niemu.
Zbliżywszy się zaczęli rozmowę tak cicho, jakby się obawiali obudzić kogo lub przerwać potrzebny spoczynek...
— Dzień dobry!
— Dobry dzień!
— A co tam u was słychać?
— Nic, wszystko po dawnemu.
— Organista bystro spojrzał mu oczy.
— Nie lepiej?
— Nie gorzej, rzekł Juraś, dzięki Bogu i za to?
— Spokojna?
— Jak była...
— A przytomność?
— Nie powraca... wtrącił smutnie Poterski, i poprawił się zaraz: Nie można bo powiedzieć, żeby nieprzytomna była. Poznajeć ona wszystkich, prawie każdy wypadek, który się z nią i koło niej stał, pamięta, tylko zmieszało się wszystko w tej biednej głowie: umarli, żywi, wczoraj i dzisiaj. Mówi o matce jakby na nią oczekiwała, śniadanie i obiad każe gotować dla wuja i proboszcza, którego dawno nie ma na świecie, dla mojego nieboszczyka majora.
Juraś westchnął.
— Żeby choć tych łajdaków, co ją o chorobę tę przyprawili, mogła przepomnieć, przerwał Żantyr, możeby ozdrowiała.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Męczennicy Cz.2 Marynka.djvu/468
Ta strona została uwierzytelniona.