Żantyr zbladł i zadrżał, łzy mu się w oczach zakręciły, stał; ale go ten głos tak ciągnął ku sobie, że choć się opierał pokusie, wstrzymać się już nie mógł i szedł ku ogrodzeniu.
Był to śpiew Marynki, ale jakby reminiscencya dawnych, bardzo dawnych czasów, prosta jakaś wiejska piosnka, bez mądrych koloratur i wykwintnych popisów głosu... wesoła, swobodna, uśmiechnięta. Właśnie ten kontrast wesołości jej z przypomnieniem losu tej, która ją śpiewała, straszny był i tragiczny.
Żantyr połykał łzy, usta ściskał.
Wtem z za płotu, za którym stali, nagle ukazała się główka z włosami w nieładzie, w którą powpinane były świeżo zerwane kwiatki, blada twarzyczka z wyrazem na pół dziecięcym, pół męczeńskim... dwoje oczu i ręka biała.
— Żantyr! zawołała spostrzegłszy go, a widzisz! Czekam, czekam na ciebie, obiecałeś mi i nie przychodzisz. Miałeś ze mną powtórzyć: „Czegoś oczka zapłakała!“ Ja bez ciebie tego nie potrafię.
Żantyr wzruszony tak, że mówić nie mógł, powolnym krokiem zbliżył się do płotu, szukał furtki opieszale, jakby do ogródka wnijść nie śmiał.
— Żantyr, chodź! wołała, ręką go wabiąc.
Wtem spostrzegła i Jurasia, który jakby się chciał skryć, cofał się przed jej wzrokiem.
— A! Juraś!... rozśmiała się do niego. Major jak się ma? Dla czego nie przyjeżdża? W tym kącie siedzi a siedzi...
Żantyr wstrzymał się u furtki, niepewien czy ma wnijść.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Męczennicy Cz.2 Marynka.djvu/472
Ta strona została uwierzytelniona.