ten Juraś nie było... Zupełnie inni ludzie, a ten jakby z ziemi wyrósł po deszczu w dzień słoneczny.... Boże stworzenie... tamci wszyscy ulepieni przez kogoś... Dobre chłopię...
Wstała nagle z kanapki, i już nie mówiąc nic, na opróżnionem krzesełku usiadła przy fortepianie, patrzała na klawisze, nie śmiejąc ich dotknąć. Potem jedną ręką dobyła dźwięku, który ją całą poruszył. Obie dłonie wyciągnęła drżące... główkę podniosła do góry... chciała sobie coś przypomnieć...
Żantyr drżał, obawiając się być świadkiem jednej z tych scen, o których mówił Juraś, lecz te zwykle wieczorem się trafiały. Uderzywszy kilka akordów, Marynka wstała.
Żabińska niespuszczająca jej z oka, zrozumiała może trwogę Żantyra i podzielała ją, i odezwała się zaraz wesoło:
— Że też Marynka ten ogródek tak zaniedbuje! Poszłybyśmy do kwiatków, powietrze dziś tak świeże po deszczu wczorajszym... porozkwitały pierwsze powoje... Chodźmy...
Patrzała na nią, ale Marynka zadumana nie zdawała się słyszeć co do niej mówiono; cała była w sobie. Żabińska powtóre zagadnęła o ogródku, nie odpowiedziała. Nie widziała też stojącego tuż Żantyra, i otworzywszy drzwi, powoli wyszła na ganek od podwórza.
Brama stała zamknięta; około studni gęsi chodziły i kaczki; stary pies zobaczywszy Marynkę, przywlókł się do niej, i ze spuszczoną głową jej wąchał rękę. Pogłaskała go po głowie. W ganku były dwie ławki. Siadła na jednej z nich.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Męczennicy Cz.2 Marynka.djvu/476
Ta strona została uwierzytelniona.