który koniecznie chce mnie kupić, żebym mu śpiewała... Dziwulski gotów sprzedać... matka płacze... a ja uciekłam...
I załamawszy ręce wpatrzyła się w Żantyra, na którego twarzy nie malował się ani przestrach, ani podziwienie..
— Jak to? Francuz powrócił? zapytał...
— Co bo pleciesz: powrócił? On dopiero pierwszy raz przyjechał... odparło dziewczę.
Organista głową potrząsał i kijem coś po piasku kreślił.
Marynka obojętnością jego była oburzona...
— Otóż to tak mnie Żantyr kocha! zawołała. Chcą mnie porwać, chcą zaprzedać, a on na to — nic...
Spojrzał na nią swemi siwemi, pełnemi uczucia oczyma organista...
— Ot — pleciesz kleciucho! wybąknął.
— A cóż? przerwała Marynka.
— Co? nic nie rozumiesz — rzekł Żantyr — wiesz, że dzwonili, ale w jakim kościele?
I ramionami ściągnął.
— A ty więcej wiesz? chwytając go za rękaw opończy, odezwało się dziewczę...
Organista namyślał się co, i ile mógł i miał powiedzieć, lecz dziewczę taką moc nad nim zdobyło od dawna, iż z niego wycisnąć umiało co chciało. Próżne więc to były te przygotowawcze zadumania...
— Mówże, bo!... tupiąc nóżką, zakrzyczała Marynka.
— Albo ty mnie zrozumiesz? bąknął stary.
Rozgniewało się dziewczę.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Męczennicy Cz.2 Marynka.djvu/52
Ta strona została uwierzytelniona.