chyba nowe, bo ta para codzienna bardzo rozchodzona...
Matka ją uściskała — inaczej wystąpić nie mogły.
Marynka pobiegła do swojego pokoiku, który przytykał do sypialni matki...
Niestety! choćbyśmy mu chcieli nadać wdzięk, który powinien otaczać bohaterkę powieści, rzeczywistość niepozwala. Izdebka była szczupła, z jednem oknem nizkiem, wychodzącem na ogródek, które krzaki bzu osłaniały... Drewniane, wysokie, niezgrabne łóżeczko, okryte perkalową pstrą kołderką, stoliczek bejcowany na cienkich nóżkach, z trudno odsuwającą się szufladeczką, komódka stara, której jedną nogę zastępowała w papier zawinięta cegiełka... okienko bez firanki ze sztorem daleko większym, niż było potrzeba, opadającym aż do ziemi... to był przybór prawie cały... W kątku tuliły się dzbanek, miska zastępująca miednicę, mosiężny lichtarz, jakie po karczmach się spotykają... i garnuszek do ciepłej wody...
Marynka wbiegłszy naprzód, odsunęła szufladę komody, w której spoczywała szanowana biała muślinowa sukienka... wydobyła ją, spojrzała! była okrutnie pomięta! Nieodzownem stawało się kazać duszę nagrzać, przynieść deskę, ustawić ją na poręczach dwu krzesełek i — wziąć się samej do prassowania...
Pończochy, robione przez matkę... okazały się... nieuprane! ale, z biedy... Kto tam na nie mógł patrzeć?... Wstążka niebieska była wyblakła... miała kilka plamek, o których pochodzeniu wiedziała dobrze Marynka... Prysnął na nią ocet, gdy mizeryę dla Dziwulskiego przyprawiano... Małe były, ale takie żółte te plamy!
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Męczennicy Cz.2 Marynka.djvu/56
Ta strona została uwierzytelniona.