— Dziwnie się złożyło, żeś pan tu mi w pomoc, jak z nieba spadł — odezwała się Adela po polsku.
— Bardzo będę szczęśliwy, jeśli się pani raz w życiu przydam na co — odparł grzecznie major.
Podawano śniadanie, rozmowa już po francuzku, toczyła się o rzeczach obojętnych.
Francuzowi było pilno... Przy pierwszej zręczności, bardzo umiejętnie skierował ją na sprawę, o którą mu chodziło...
— Niech mi pani daruje, rzekł, że muszę być trochę napastliwym, bo — czasu mam mało. Przystąpmy do interesu...
Ten pan, który się tak szczęśliwie tu znalazł w porę — pomoże nam zapewne do porozumienia...
Chcesz pani, czy nie, córce świetną przyszłość zapewnić?
Odpowiedź od łez się zaczęła.
Francuz wtrącił żywo.
— Nie ma się czego obawiać, ani wahać... Pani możesz córce towarzyszyć... koszta ja biorę na siebie... życie, naukę, wszystko... Wymawiam sobie tylko, gdy wystąpi publicznie, że przez lat pięć zostanie pod moim wyłącznym kierunkiem, a w następnych, połowa dochodów czystych... opłaci moje trudy i zabiegi...
Z całą otwartością — je joue cartes sur table. Wszystko biorę na siebie...
Dziwulska milczała, widocznie zachwiana była...
— Jakże ja mogłabym córce towarzyszyć? odparła cicho... a cóż począć z tym kątkiem? kto tu gospodarować będzie?
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Męczennicy Cz.2 Marynka.djvu/78
Ta strona została uwierzytelniona.