— Jaka izba?
— Gdzie żona. Jakby stara bryknęła, tobym żonę zapakował do alkierza, a sam bym zajął izbę na kancelarją.
— E! stara! — ozwał się pomocnik, to suche, chude, ale takie najdłużej żyją.
— Doprawdy? spytał mecenas. Co aspan mówisz?
— Trafia się to.
— Ale to nie może być — dodał uspokajając się Maleparta — kaszle strasznie, czasem całą noc ryhocze, aż tu słychać; a kiedy idzie to sapie, jak kowalskie miechy: pytałem się nawet doktora, to mówił że musi mieć astmę i suchoty, i pewnie nie pożyje.
— Może być.
— Pewnie, pewnie, a codzień powiem ci to gorzej. Już ja mam oczy i patrzę dobrze. Nawet mało co je: to wszystko złe znaki.
Na tem skończyła się rozmowa, od której biedna Rózia dostała zawrotu głowy i prawie obłąkania. Myśl tylko stracenia matki, była dla niej niewyrachowanem nieszczęściem. Sama jedna w mocy tego człowieka, bez ostatniego węzła, co ją łączył z lepszą przeszłością, nie pojmowała dalszego swojego życia, nie umiała się oswoić z myślą okropnej przyszłości. Po tej rozmowie, która ją przerażając objaśniła o stanie matki, Rózia w każdej chwili zdawała się słyszeć jęk jej konania, co chwila lękała zgonu, w każdym ruchu i kroku upatrywała znaków postępu choroby i przybliżenia się śmierci. W nocy zrywała się przykładać ucho niespokojne do drzwi izby matki, trwożąc się zbyt silnym oddechem, trwożąc się, gdy go nie słyszała, modląc się do Boga, aby ją nie pozbawiał ostatniej w życiu podpory. Tak czas jakiś w śmiertelnym strachu jej upłynął; a matka w istocie coraz gorzej a gorzej się miała. Już jednak oko córki nie mogło dojrzeć postępów choroby, gdyż ta doszła była do ostatniego swego stopnia. Śmierć krążyła już nad głową wdowy, która przestała wychodzić nawet do kościoła, bo zajść do niego nie mogła. Maleparta zachodził do jej alkierza, jakby się
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Maleparta tom I.djvu/103
Ta strona została uwierzytelniona.