chciał przypatrzyć umierającej i wybadać rychło skona. Zawsze równie zimny, nawet w obliczu tej śmierci, co najobojętniejszych na wszystko ludzi chmurzy czoła, poglądał na zbliżanie się jej, szyderski, nieporuszony.
Jakiś czas jeszcze wychodziła pani Mrozicka z alkierza i siadywała przy córce, ale codzień ciężej jej było, aż nareszcie obległa w łóżku, z którego już wstać nie miała.
Jednego rana zawołała córki do siebie. — Róziu moja — odezwała się słabym głosem do niej — nie bój się moje dziecię, nie płacz i nie rozpaczaj. Miej ufność w Bogu i w opiece świętej Jego Matki, której cię polecam. Mnie Bóg woła do siebie. Żal mi porzucić cię samą i w czyichże rękach! Ale niech się stanie wola Jego święta.
Córka padła we łzach na kolana u łóżka, głowa jej pochyliła się na wychudłe ręce matki.
— O! nie rozpaczaj, nie rozpaczaj dziecię moje. Wszystko mija! najsroższym cierpieniom jest koniec, a Bóg dobry! — O ostatnią proszę cię posługę. — Dawnom się nie spowiadała, czuję śmierć blizką, poślij po księdza.
Rózia się porwała i obłąkana wybiegła. W izbie siedział nad papierami Maleparta, zajęty konfrontacją dokumentów, które rozważał wyszukując słabej ich strony i nieprawidłowości jakiejkolwiek, coby je unieważniała.
Na hałas odmykających się drzwi, podniósł głowę ze zmarszczonemi brwiami.
— Czego tak szukasz? spytał żony.
— Matka! matka! moja matka!
— Cóż tam z twoją matką?
— Umiera.
— Nie widzę przyczyny stukania drzwiami — szepnął Maleparta.
— Prosi o księdza!
— O księdza! — rzekł Maleparta. — A ksiądz darmo nie przyjdzie, trzeba mu zapłacić!
— Poślij po księdza, ja mu zapłacę! — zawołała
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Maleparta tom I.djvu/104
Ta strona została uwierzytelniona.