Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Maleparta tom I.djvu/116

Ta strona została uwierzytelniona.

Gdy wyszli na Grodzką, Prozorowicz wskazał palestrantowi dom na prawo, w którego oknach świeciły się dwa słabe światełka.
— To mieszkanie Maleparty. W tem oknie świeci się od świecy stolika, nad którym bogacz, jakby na chleb powszedni pracować musiał, wysiaduje noce całe. W tem drugiem widzisz światełko alkierza biednej Rózi. Wkrótce ona zagaśnie, bo Maleparta żałuje nawet łojowej świecy, przy której długich wieczorów nie daje pędzić żonie.
Przejęty ciekawością palestrant, z idącym na żydowszczyznę Prozorowiczem poszedł ulicą, aby się zbliżyć ku temu domowi i przypatrzyć mu się lepiej. Gdy podchodzili ku drzwiom głównym, spotkali postać jakąś w czarnym płaszczu, która w ich oczach wsunęła się do domostwa i zniknęła.
Spojrzeli po sobie.
— To jakiś klient — rzekł Prozorowicz — który wykrada się nocą po radę do Maleparty.
— Nie ma wcale tej miny — rzekł palestrant — raczej podobny nocnym ptaszkom, co na piękne panie polują. I gdyby był klientem, po jakie licho miałby się tak cichutko skradać?
Gdy to mówili, czarna postać mignęła znowu we drzwiach, ale już samowtór z kimś drugim, niższego wzrostu. Szeptali do siebie po cichu, i niespokojnie oglądając się na wszystkie strony, rzucili w lewo ku Krakowskiemu, a potem w przechodniej kamieniczce znikli.
Znowu spojrzeli po sobie stary i młody.
— Widzisz waszmość żem zgadł, rzekł palestrant — bo ta druga postać, poszedłbym o największy zakład, kobieta.
— Waszmość widzę, odpowiedział mecenas, poznajesz kobiety jak pies zwierzynę, węchem chyba. Nie dziwuję się, młody jesteś! — Prozorowicz podniósł oczy na okna, ale w obudwóch paliły się światła jak wprzód.
W tem nim sobie „dobranoc“ powiedzieli i kilka kroków każdy w swoją stronę uszli, hałas dał się sły-