Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Maleparta tom I.djvu/117

Ta strona została uwierzytelniona.

szeć w kamienicy Maleparty. Zastukotało na wschodach, zaświeciło w sieniach, kilku ludzi zbiegli do drzwi i wypadli na ulicę. Maleparta w kitlu białym z szablą w ręku rzucił się za palestrantem, towarzysz jego za Prozorowiczem, wziąwszy ich za tych których szukali.
— Stój!
— Czego chcesz?
— Stój, bo cię płatnę! — zakrzyczał Maleparta — kto jesteś?
— A ty!
Wpatrzywszy się w twarz palestranta Maleparta, zazgrzytał zębami.
— To nie on! a potem dodał:
— Nie widziałeś przed chwilą wychodzących z tej kamienicy?
— Widziałem.
— Dwie osoby?
— Dwie.
— Gdzie poszły?
— Ku żydowszczyznie.
— Pewnie?
— Jeźli nie wierzysz, to szukaj ich sobie gdzieindziej.
Maleparta spojrzał w ulicę i popędził się ku Prozorowiczowi, którego już zatrzymał jego pomocnik.
Też same pytania. Poznawszy Prozorowicza, mecenas jął kląć i wyrzekać przed nim.
— Kogoż to u licha szukacie?
— Niepoczciwej żony mojej, która mi tylko co uciekła.
— Z kim?
— Nie wiem. Nie widziałeś ich wymykających się?
— Nie uważałem.
— Ten oto mówi, że poszli ku żydowszczyznie.
— Być może.
— Radź mi, co tu robić?
— Wrócić do domu i położyć się spać — rzekł Prozorowicz — czy ich myślisz złapać?
— Prawda — chmurząc czoło, dodał Maleparta —