Przed stoliczkiem Prozorowicza stał szpakowaty już szlachcic, w lichym kubraku, podpasany rzemiennym okrawcem, na którym wisiała karabela pordzewiała. Pilnował on cmokając i mrucząc przepisywania proźby, eks-mecenas z widocznem nieukontentowaniem kopjował po raz trzeci, z coraz odmiennym tytułem, napróżno usiłując cokolwiek w niej poprawić. Szlachcic słowa wyrzucić ani dodać nie pozwalał.
— Pisz wać jak stoi na mojej cedule.
— Ale kiedy nie wyśmienicie na niej stoi.
— Nie turbuj się waść o to; sam pisałem.
— Toż to i bieda że waszmość sam pisałeś.
Szlachcic głową pokiwał.
— Wiem ja co robię.
Prozorowicz sobie potrząsał głową i szepnął:
— O tem wątpię, a potem dodał:
— Jak sobie pościelesz tak się wyspisz... Nikomu gwałtem dobrze uczynić nie można.
Kończyło się wreście przepisywanie, szlachcic swoją kopję za nadrę pochował, dobył skórzanego dość płaskiego mieszka, w którym kołatały się dwa bite talary i coś drobnej monety, i rzucił na stół kilka tynfów. Prozorowicz w milczeniu schował je pod sukno przed sobą, potem otarł pióro o szpakowatą czuprynę, zatknął ogromny kałamarz i podparłszy się łokciami, zamyślił. Chwilka tak w dumaniu minęła, ale trudno było eks-mecenasowi pozostać długo milczącym i niezatrudnionym. Otaczający jak tylko widzieli, że Prozorowicz nie ma co robić, cisnęli się do niego na gawędkę. Stary i lubił mówić i miał co powiedzieć. Niegdyś w daleko lepszym bycie, znał mnóstwo osób, dotykał się wielu
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Maleparta tom I.djvu/30
Ta strona została uwierzytelniona.
ROZDZIAŁ II.