Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Maleparta tom I.djvu/35

Ta strona została uwierzytelniona.

— A widziałeś waszmość, jak nasz Maleparta schodził ze wschodów? hę? z jaką miną? nie uważałeś pewnie?
— Nie myślcie żebym go prześlepił, rzekł palestrant, stałem umyślnie, aby mu się lepiej przypatrzyć.
— No, i cóż? nos na kwintę?
— Gdzie zaś! Żadnej zmiany! nos jak był i mina jak była, nie postrzegłem żadnej zmiany w nim, ba nawet radości!
— To bo to licho, mówił Prozorowicz, trzyma gębę na cuglach i nie pokaże nigdy co mu po duszy świdrzy. Musiał jednak wygrać pewnie, choć sędziowie byli najgorzej usposobieni o sprawie, bo gdyby klapnął, takiby mimowolnie nosa spuścił. Nie wylezie z rąk taka piękna substancja, żeby człowiek nie stęknął przynajmniej.
Prozorowicz ruszył ramionami.
W tej chwili nawinął mu się stary, obszarpany, jeden z patronów bez sprawy, co zwykli czatować przy jego stoliczku. Była to stara znajomość z panem eks-mecenasem.
— Nie słyszałeś co waść o Maleparcie?
Patron kiwnął głową i machnął ręką.
— Djabli go nie wezmą — rzekł dławiąc się.
— Ho! i cóż?
— Wygrało licho.
— Do czasu dzban wodę nosi — odpowiedział mrucząc Prozorowicz. — A no, chodźmy!
Skinął głową patronowi, który mu oddał pokornie jego ukłon i wyszedł z palestrantem. Dopiero na ulicy pokazał się w całej swojej biedocie niezakrywającej się, nie tającej, widocznie; chłodna i podarta suknia, wykrzywione bóty, poszarpany pas stary, czapka upierzona, uderzyły młodego chłopca, co z nim szedł. Do tego stroju dodać potrzeba w czerwone sukno stolik okrywające, owinięte papiery i różne pisarskie manatki; kałamarz na sznurku wiszący u guzika, linję pod pachą, wyglądające z kieszeni i z zanadry fascykuły zapisane. Eks-mecenas tak ubrany, i obładowany postępował jednak