Lżej odetchnął palestrant, kiedy nareszcie wyszli ze smrodliwego kąta, któren Prozorowicz nazywał swoją kwaterą, i przebrnąwszy gęste błoto, wydobyli się znowu na Grodzką ulicę, gdzie mimo dymu i swędu lżej było oddychać, bo powietrze nie przeszło temi wyziewy żydowskiemi, co zda się wszędzie ich otaczają, i wszędzie idą za niemi.
— Pod murzynami, rzekł Prozorowicz, miód niepoczciwy, garniec z dwoma dnami i gospodarz niezdara, też nic poczciwego; pójdziemy pod zieloną wiechę do Matjasza z Zamościa.
— A kędyż to, daleko? — spytał palestrant.
— Dwa kroki ztąd, na tyle kamienicy, podle fary.
— Aha, wiem!
Zawrócili się tedy przechodnią bramką, i zeszli z ulicy na tyły, gdzie wkrótce napotkali furtkę, o dwu kamiennych wschodach, nad którą wahała się wiecha zielonej sośniny. Eks-mecenas poszedł naprzód i pierwszy wcisnął się do izby, a za nim jego młody towarzysz.
Był to jeden z pomniejszych szynczków rozsypanych w wielkiej ilości po Grodzkiej ulicy. Wszedłszy weń poznać było łatwo, jacy ludzie do niego uczęszczali, a właśnie i pijących izba pełna była. Siedzieli za ogromnym drewnianym stołem o krzyżowych nogach, podochoceni już, czerwoni na twarzach, w czapkach na głowie, panowie woźni, posługacze sądowi, skrybenci i hałastra trybunalska. Nie mało tu było i sług deputackich i mniejszych dworzan, uboższych panków. Piwo i miód w garncach, dzbankach, flaszach, stały na stole, a przy nich kubki cynowe, kamienne, blaszane, szklanne. — Gospodarz w kubraku oplamionym, oblicza piwo-
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Maleparta tom I.djvu/41
Ta strona została uwierzytelniona.
ROZDZIAŁ III.