— Okrutnie, matuniu, okrutnie, jakem na niego spojrzała, ciarki po mnie pobiegły, zimno się zrobiło; a ile razy na mnie spoglądał, jakby mnie co w sercu kłuło. Oddychać nie mogłam, rzucać się nie śmiałam, jak kiedy we śnie zmora siedzi na piersi i dusi.
— Wstydźże się Róziu — co gadasz!
— Jak matunię kocham, tak mi było.
— Ale to nasz wybawca!
— Ja mu też bardzo wdzięczna jestem.
— I gdyby...
— Gdyby co? matuniu.
— Nic to, nic, moje dziecko, tak mi jakoś myśl przeszła przez głowę.
— Powiedzże mi ją.
— Była byś z niej niekontenta.
Dziewczyna z ciekawości jęła się matce przymilać i badać koniecznie.
— Co to za myśl, matuniu, przyszła ci tak straszna, że mi jej powiedzieć się lękasz?
— Myślałam moje dziecko, jakby to dobrze było, gdyby on się z tobą ożenił.
Rózia porwała się, zakrzyczała, podskoczyła i cofnęła aż w drugi kąt pokoju. Matka spuściła głowę smutnie.
— A toż na co? dla czego?
— Miałabyś poczciwego męża, ja spokojność na starość i wytchnienie.
— Jeźli to dla ciebie matko, najchętniej, jeźli dla mnie —
— Już bo ci się przydało niewiedzieć co! Nie widziałaś go tylko raz i tak go nie podobałaś sobie. Wcale przyzwoity i jeszcze nie stary mężczyzna. A słyszałaś co mówił o tobie, to pewnie nie bez celu. Dawał nam do zrozumienia, jakbyśmy wyjść z biedy mogły, i pewnie się oświadczy. Co daj Boże! dodała w duchu.
Rózia spojrzała na matkę, pomruczała coś i prędko upamiętała się, a choć jej przykro się robiło na samo wspomnienie tego człowieka, ku któremu taki wstręt czuła, potrafiła się pohamować i odpowiedziała:
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Maleparta tom I.djvu/69
Ta strona została uwierzytelniona.