Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Maleparta tom I.djvu/72

Ta strona została uwierzytelniona.

niepodobna, czy co z tego będzie. Nikt ewentualności procesu wyrachować nie potrafi.
Pani Mrozicka widocznie mięszała się, on nic nie zważając mówił dalej:
— Gdybym więc nabywać chciał pretensję pani, nie mógłbym jej chyba tak mało jak nic ofiarować, a to mało nie na długo by jej wystarczyło. Chciałem serdecznie, chciałem być jej pomocą i dałem tego dowody, ale rozpatrzywszy się w papierach, widzę wielkie, prawie nieprzełamane do pokonania trudności. Nic jeszcze stanowczo wyrzec nie mogę, muszę się namyślić, poradzić, pokombinować. Tymczasem przyniosłem nowy zasiłek, którego pewnie potrzebujesz już pani.
— Ach, panie! przerwała mu Mrozicka, jesteś zbawcą naszym i wdzięczności mojej wyrazić nie potrafię.
Maleparta potarł ręką po zmarszczonem czole i spojrzał ukradkiem na Rózię.
Z przymuszonym na ustach uśmiechem, z udaną wesołością w oczach, stała ona z daleka o stoliczek oparta, serce jej biło przykrem, niewyrażonem boleści uczuciem a zmuszała się do zalotnego oblicza, które chyba Malepartę zwieść mogło, jego, co kobiet całkiem nie znał.
I matka także spojrzała na Rózię i serce jej zaskakało, widząc ją uśmiechającą się. Ona tak pragnęła w niej zmiany, że w nią uwierzyła, i choć dziecię swoje znała jak siebie, dobrowolnie nie poznała wymuszoności wyrazu jej twarzy.
— Co to za smutne położenie, odezwał się Maleparta, w wieku panienki, siedzieć tak samotnej, zamkniętej i samej z sobą!
— O! mnie dobrze, przerwała Rózia, byleby matce dobrze, spokojnie było; ja nic więcej dla siebie nie pragnę!
— Najchwalebniejsze uczucie.
— Najpoczciwsze z dzieci! — dodała z czułością matka.
— Mam nadzieję, że się to przykre położenie odmienić musi — rzekł Maleparta.