Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Maleparta tom I.djvu/76

Ta strona została uwierzytelniona.

tylko wejrzeniem nieśmiałem je witając; potem widząc że mu radzi, począł się zastanawiać w drodze, pod różnemi pretekstami; potem dozwolił sobie uśmiechu, na któren mu odpowiedziano uśmiechem; nareszcie witał już Rózię zdjęciem czapki, jak dobrą znajomą. Nie potrzebuję dodawać, że Rózia w swej prostocie, najpiękniej jak umiała, ukłon mu oddawała. Jej się to zdało niezmiernie naturalnem i koniecznem. Cóż to? prosta tylko grzeczność i nic więcej.
Z twarzy wielce jej się nieznajomy podobał, bo był urodziwy co się zowie mężczyzna i miał coś poczciwego w oczach, co to każdego za serce chwyta; jakieś zapewnienie czystej duszy, prawego serca.
Otóż, gdy matka wyszła, Rózia tak się zadumała siedząc na łóżeczku, o tym nieszczęsnym Maleparcie, na którego widok drżała mimowolnie, że nie słyszała stąpania w korytarzu i kaszlnienia pod oknem. Dopiero po chwilce otrząsając włosy, co się jej do koła twarzy rozplotły, poszła wolnym krokiem ku oknu. Spojrzała w nie bez myśli smutnie i uradowała się widząc niedaleko stojącego młodzieńca, który poglądał ku niej, znać już widzieć anielskiej niespodziewając się twarzyczki.
Na widok jej zdjął czapkę piórem strojną z głowy i skłonił się, wedle zwyczaju. Dziewczyna oddała mu ukłon, ale nie jak zwykle z swobodnym uśmiechem — ze smutnem tylko potrząśnieniem głowy. On zdawał się wahać, jakby chciał coś powiedzieć, oglądał się do koła, wrócił ku oknu, potem niby coś postrzegłszy, schylił się ku ziemi, udając że coś podniósł i szybko zbiegł drożyną, tak że wkrótce pióro jego tylko powiewało z zapagórka i nareszcie znikło. Rózia patrzała długo napróżno — potem odeszła.
— Czemuż to nie on, rzekła w sobie, naszym zbawcą, czemuż nie on! A! tak by mi to łatwo przyszła ta ofiara!
I zadumała się dziewczyna smutniej niż kiedy. W tem zapukał ktoś do drzwi.
Gdy to mówił Prozorowicz, i do drzwi izdebki,