Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Maleparta tom II.djvu/102

Ta strona została uwierzytelniona.

Widok tylko wszechmocnej żony, zwiększając z początku śmiech, w końcu go niepokoił i mięszał. Jak tylko Maleparta stąpił na próg domu, matka z córką powiedziały sobie — nie puścim go więcej. Jejmość uczyła Nastusię i zachęcała do chwalebnego uczynku.
— W twoim wieku, Naściu, ja bym dopiero pokazała, co to może kobieta, gdyby mi taki złoty cielec wpadł w ręce, potrafiłabym go splątać i związać, a wysączyć z niego do ostatniego grosza. Taż to mówią: że bogaty jak król albo Marszałek trybunalski, i że u niego jest cała jedna izba pełna pieniędzy.
— Już nie bójcie się matuniu — odpowiadała Nastusia — ręczę ci, że go przywabię. Cóż to macie mnie za taką głupią, żebym nawet starego nie potrafiła przytołubić?
— A no, zobaczymy.
Na to odzywał się z kąta śmiejąc pan Hrehory:
— Otóż ciekawy jestem! bardzo jestem ciekawy!
— Ale on żonaty słyszę! — dodawał po chwilce.
— To co że żonaty? — pytała jejmość.
— Już to ja wiem że żonaty, ale nie lubi słyszę żony?
— To tem lepiej że żonaty — odezwała się jejmość — takich najlepiej doić, bo się taić muszą.
Maleparta łatwo się porozumiał ze stworzoną dla niego kobietą, równie jak on przewrotną, fałszywą i zimną, co kłamała jak on całe życie, oczyma i ustami. Naścia udała że go kocha, on udawał że jej wierzy, rodzice udawali że nic nie widzieli. Wszyscy byli z siebie bardzo radzi i cieszyli się przyszłością. Wkrótce mecenas u kolan Naści w bokówce począł przesiadywać dnie i wieczory, aż potem miłośnicę wprowadzał do swego domu bezwstydnie. O ścianę od komnaty żony rozlegały się śmiechy wesołej Naści. Z początku uszom swym słysząc je nie chciała wierzyć Rózia, a przekonawszy, że się nie myliła, nasłuchawszy mimowolnie dziwnych dla niej rozmów, wzdrygnęła się pierwszy raz przekonywając, że są na świecie kobiety, jakich się egzystencji nie domyślała.