Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Maleparta tom II.djvu/13

Ta strona została uwierzytelniona.

się niczemu nie dziwi i niczem nie przeraża. Łatwo pojąć jak Maleparta musiał czuć wielki wstręt do szanownego i szanowanego Zawady; jak Zawada musiał unikać tego, którego pospolicie nazywano adwokatem djabelskim. A jednak we drzwiach ustępnej izby, na wychodnem, zaczepił Zawada Malepartę, miłym swym i łagodnym głosem prosząc go na słowo.
— Jestem do usług wielmożnego mości pana — rzekł z przyciskiem wyzwany. — Co mi rozkażecie?
I oczyma iskrzącemi usiłował wcześnie przeniknąć do duszy tego człowieka, którego daleko niższym od siebie uważał, bo daleko mniej wprawnym i zręcznym. — Pierwszą myślą Maleparty było, że pan Zawada uznawszy nareszcie jego wyższość, choć nigdy go na konferencje nie wzywał, teraz w rozpaczliwym razie myśli się go radzić.
— Możemyż tu pomówić swobodnie? — spytał Zawada.
— Dla czego nie? Chodźmy do okna.
— Może waszmość nie masz czasu?
— Mam go zawsze, gdy potrzeba.
Usunęli się do okna. Zawada widocznie kłopotał się od czego miał zacząć, pocierał czoło chustką i odkaszliwał. Maleparta brał to za znak konfuzji, gdy to była tylko delikatność poczciwego człowieka.
— We własnym to pańskim interesie mam mówić do niego — ozwał się mecenas po chwili.
— W moim?? — zakrzyknął Maleparta i zmierzył oczyma pogardliwie pana Zawadę, który w tej chwili ukazał mu się dopiero antagonistą, a tak dalece nizkie miał o nim wyobrażenie, że nie dowierzał jak on ośmielał się stawać z nim i mierzyć.
— Słucham — dodał szydersko po chwili. Pan Zawada otarł pot z czoła.
— Nie potrzebuję mu robić wywodu sprawy i opowiadać o funduszach wdowy ś. p. Mrozickiej, które prawem natury spadły na jej córkę, a żonę wielmożnego mości pana — odezwał się Zawada — znasz je pan lepiej odemnie. Chodzi o to, czyli wielmożny pan