Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Maleparta tom II.djvu/33

Ta strona została uwierzytelniona.

chać cierpliwie. Ubodło Malepartę zimne, wzgardliwe przyjęcie, ale urazę pokrył i zaciąwszy usta, mówił:
— Mam maleńką prośbeczkę do jaśnie wielmożnego deputata.
— Słucham jej, słucham — niecierpliwie odpowiedział Stanisław.
— Przyszedłem do jaśnie wielm. pana, w interesie uproszenia łaskawej protekcji w sprawie, która się wkrótce przed trybunał wytoczy. Sprawa to gorsząca na nieszczęście: chodzi o wydarcie własności, a porywcą jest człowiek, którego wota publiczne na obrońcę własności, czci i mienia obrały. Jestem sam aktorem i sam patronem.
Ad rem mecenasie, o cóż chodzi?
— O żone, którą mi wydarto, zasadzając się na nią i na jej majętności razem; ale te nie tak mi łatwo będzie z rąk dostać!
Na te słowa pan Stanisław podniósł oczy, jakby spokojnie i dumnie wyzywał do dalszego opowiadania. Maleparta się zakrztusił.
— W tej sprawie, dodał, proszę waszej protekcji: sprawa to trudna, bo przeciwko człowiekowi możnemu, skoligaconemu, wziętemu i na wysokim urzędzie; ale święta sprawiedliwość za mną i wszyscy poczciwi.
Przeciwko nadziei mecenasa, który szukał oznaki pomięszania na twarzy pana Stanisława, deputat słuchał tego spokojny, zimny, dumnem wejrzeniem tylko odpowiadając.
— Sprawa ta nie wątpię — mówił Maleparta — wielką wzbudzi i powszechną animadwersją, w niej się okaże, jacy są u nas praw stróże i tłumacze.
— A zatem — przerwał Stanisław obojętnie — gdy się wytoczy, wedle prawa i sumienia sądzić ją będziemy, przyrzekamy tem solenniej, że nigdy nie sądzim inaczej. — To mówiąc powstał, niby żegnając gościa, ale mecenas nie chciał odchodzić.
— Macie jeszcze co więcej do mnie? spytał deputat.
Mecenas bełkotał z gniewem, nie wiedząc co mówić dalej — i stał patrząc w oczy panu Stanisławowi.