Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Maleparta tom II.djvu/5

Ta strona została uwierzytelniona.
ROZDZIAŁ I.

Nazajutrz całe miasto dowiedziało się o smutnym wypadku mecenasa, którego żona, bez wieści z kim i dokąd, uciekła. Nikt się temu nie dziwował; bo wszyscy słyszeli o ich dziwnem pożyciu, wszyscy żałowali biednej kobiety; a choć gorszono się jej postępkiem, któren miano za skutek nieprawego przywiązania, więcej go jednak w niej niż w kim innym wymawiano.
Maleparta do rana oczekiwał posłańca, któremu rozkazał wartować około domu p. Stanisława Górskiego; i świtało już dobrze a jeszcze drzwi domu były otwarte, jeszcze mecenas, przy dopalającej się świecy, to szybkim krokiem przechadzał się po izbie, to zasiadał gryząc palce u stolika, na którym machinalnie papiery rozrzucał. Nareszcie wolny chód dał się słyszeć po wschodach i Maleparta zerwawszy się, podbiegł ku drzwiom. Wszedł posłany, otrząsając opończę i czapkę od deszczu, który je przemoczył.
— A cóż? — żywo zapytał mecenas.
— A nic! — odpowiedział obojętnie posłany. — Stałem pod wrotami, stałem, zmokłem i po wszystkiemu.
— Nic nie widziałeś?
— Chmury na niebie i błoto na ulicy.
— Gadajże! powracał kto w nocy do kwatery. Był w niej ruch jaki, czuwanie?
— Jak przyszedłem tam, wszędzie był ruch i na kwaterze był ruch, bo JW. deputat miał gości u siebie i służba wszystka we wrotach z końmi i kolasami stała. Mówili że grano w karty i w kości na górze u JW. deputata.
— Jakto? Więc był w domu?
— Zdaje się, kiedy gości przyjmował.