Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Maleparta tom II.djvu/77

Ta strona została uwierzytelniona.

hama Pękosławski. Stary żyd, zobaczywszy rannego, którego natychmiast chciał opatrzyć i położyć bandaże, potrząsł smutnie głową, zmarszczył brwi i wzruszył ramionami.
Na troskliwe zapytania przyjacioł nic nawet nie odpowiedział, posłał tylko po wodę, dobył narzędzi, postrzygł włosy i jął rany opatrywać. Z bolu ocucił się znowu Górski, ale z bolu powtórnie omdlał, słowa nie przemówiwszy.
— Będzie żyć? będzie żyć? — pytali do koła wszyscy.
— Pan Bóg wie, a nie ja — odpowiedział Abraham, kładnąc bandaże i trzęsąc głową, — człowiek pracuje, a Pan Bóg skutkuje. Dużo krwi stracił, bardzo ranny; potrzeba doktora, ja sam nie poradzę.
I gdy jedni nieśli Górskiego ku kwaterze, drudzy rozbiegli się za doktorem. Abraham powolnym krokiem szedł przy noszach, dając coraz wąchać octu z flaszeczki mdlejącemu.
Gdy się zbliżyli ku kwaterze, już przed nią zastali tłum znajomych, przyjaciół, sług i dworzan, lamentujący, płaczący, wyrzekający na zabójcę. Wszyscy mieli łzy w oczach a przekleństwo na ustach; potrzeba było ich widzieć z objawiającem się tak silnie przywiązaniem, aby ocenić człowieka co je wzbudzić umiał. Tłum zalegał dziedziniec, wschody, pokoje, stał u okien domu. Ubodzy, szlachta przez deputata wspierana, krzyczeli i odgrażali się, wrzawa była okropna. Ale największa boleść malowała się na twarzach sług i dworzan; niektórzy siedzieli i płakali, inni z założonemi rękami w milczeniu chodzili, inni do szabel się coraz rwali i chcieli biedz hurmem rozsiekać Malepartę.
On zaryglowany siedział już w domu, wysławszy pomocnika na wzwiady.