Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Maleparta tom II.djvu/88

Ta strona została uwierzytelniona.

— Czegożeście chcieli?
— Czegom chciał, tom uczynił — żonę mam już w ręku.
Zawada załamał ręce, podniósł oczy w górę, i wzgardliwem rzucił wejrzeniem na szydersko, zwycięzko uśmiechającego się Malepartę.
— Dawnom wiedział, że nie macie Boga w sercu i sumienia, dodał, alem nadto jeszcze o was dotąd trzymał widzę, bom was sądził mniej fałszywym.
— Fałszywym, niewłaściwe wyrażenie, kolego.
— O! oszczędźcie mi koleżeństwa!
— Jak się wam podoba. Fałszywym, termin niewłaściwy, zręcznym, powiedzieć było potrzeba: poczynając układy, nie miałem wcale na myśli, aby doszły, chciałem tylko uspokoić niemi żonę, aby ją tem łatwiej odzyskać; w tej chwili jest już pod moim dachem i komplanacją możecie sobie zostawić jako pomnik waszej przebiegłości.
To mówiąc odwrócił się z ukłonem Maleparta, a Zawada osłupiały, nie wiedząc co dalej począć, stał w miejscu.
— Cóż myślicie? — przydał po chwili — znajdzie się przecie kto, co się nad tą nieszczęśliwą ulituje i w jej imieniu przeciw wam stanie.
— Ciekawym jak to być może, kiedy ona w moim ręku i gdy zechce stawić ją będę lub przyniosę jej zeznanie, że nic jej nie pozostaje do życzenia. A zatem, służby moje powolne.
To mówiąc skłonił się z udaną uniżonością Maleparta, a Zawada wyjść musiał zgryziony i pomięszany niepowodzeniem, które swojej niezręczności przypisywał.
Chód jego usłyszawszy na wschodach, mecenas wyjął klucz z kieszeni i wszedł do alkierza, w którym Rózia siedząc na ziemi płakała.
— Przyszedłem z waćpanią pogadać — odezwał się do niej — potrzeba nam się porozumieć i po długiem rozstaniu powitać. Wieleś mi waćpani kłopotów, kosztów i zgryzoty swojem szaleństwem napędziła na głowę.