Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Maleparta tom II.djvu/94

Ta strona została uwierzytelniona.

zagmatwawszy gorzej jeszcze i tak nie łatwe do rozwikłania interesa, gdy sukcesorowie domagali się ukazania rezultatów, przedstawił im rachunki dowodzące, że bardzo znaczną na ich korzyść, bez żadnego skutku widocznego — wyłożył sumę. Widząc oni, że co dalej to gorzej być dla nich może, musieli przystąpić do układów, z których Maleparta wyniósł znowu znaczną część ziemskiego majątku. Tak w krótkim czasie ogromnie się zbogacił, a jednak sposobu życia w niczem jeszcze nie odmienił.
Rózia w izdebce swej zawsze zamknięta, ale niewidując się wcale z mężem, który tylko klucz od alkierza przy sobie trzymał, do niego nie zaglądając, wpadła w posępną jakąś obojętność, w odrętwienie. Na nie to podobno rachował najwięcej Maleparta i po długim przeciągu czasu, sądząc że już dość czekał, zjawił się jednego ranka znowu z papierem w ręku przed żoną. A naprzód spojrzał na nią badając wzrokiem postępów cierpienia i oznak słabości. Ujrzał ją wychudłą, bladą, zestarzałą przedwcześnie, ale spokojną.
— Namyśliłaś się? spytał, miałaś na to dosyć czasu.
Rózia podniosła głowę w milczeniu.
— Podpiszesz?
— Nigdy — odpowiedziała krótko i spuściła głowę.
— To nie była męka jeszcze, to wstęp do niej — rzekł Maleparta.
— Wiem, — odpowiedziała kobieta — i czekam na to coś mi zgotował: wiem że się wszystkiego po tobie spodziewać mogę.
— Nie mylisz się. Podpisz więc.
— Nigdy!
— Wolisz więc nędznie zamrzeć? — rzekł mecenas.
— Wolę.
— Niż raz być posłuszną?
— Niż pokazać się słabą. Nic ci się nie oparło na świecie, prócz jednej kobiety. Chcę abyś się upamiętał moim oporem.
— Zapewne! — krzyknął Maleparta. — Waćpani wiesz że mnie nigdy przemódz nie można, wiesz