wnych gdzie bliżej, ciągnęli na to wesele kto jak mógł. Starosta wszystkich prosił, bo się chciał popysznić swoim licznym rodem, którego większa część w dostatkach była i dobrem mieniu, urzędach i wziętości. Maleparta ze swej strony nikogo nie prosił, nie miał nikogo, oprócz dworzan swoich, ubogiej szlachty, dla jurgieltu i barwy służącej. Upokarzało go to wielce, ale rady nie było. W świecie całym nie miał, ktoby mu sprzyjał, coby się doń przyznał, a dawnych swych znajomych lękał się więcej niż żądał. Codziennie z baszty wyznaczonej mu na mieszkanie w Porajowie i wspaniale wewnątrz przybranej, wyglądał niespokojnie, czyli między przyjeżdżającemi nie zobaczy znajomej twarzy.
Bał się tego i drżał na samą myśl; ale szczęściem w Lubelskiem nie miał starosta ani familji, ani znajomych, a ci co ztamtąd przybyli całkiem byli nieznani Maleparcie, a jeźli który coś i wiedział o nim, to mając za kalumnją nie śmiał powtarzać, zwłaszcza w wigilją prawie wesela.
Starosta przygotowawszy się na przyjęcie gości, wykupiwszy srebra swoje, na nowo ubrawszy ludzi, odnowiwszy zamek, wyporządziwszy zdawna opuszczone komnaty dla gości, nie zapomniał także przygotować się na przyjęcie Maleparty. Biegły w prawie krewniaczek sporządził misternie ułożoną intercyzę, donacje, wspólne dożywocie, zapis wieczysty, ze wszelkiemi w takich razach formalnościami.