Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Maleparta tom III.djvu/106

Ta strona została uwierzytelniona.

Płać i odchodzę, bo ci widzę pilno na wesele. Szczęść Boże!!
Maleparta rzucił się do skrzyni, dobył worek złota i rzucił go pod nogi przechrzcie wołając: — Uciekaj!
Ten się pokłonił, jeszcze raz uśmiechnął ważąc i chowając worek, potem otworzywszy drzwi zniknął na wschodach. W tej chwili zapukano z drugiej strony i wszedł starosta. Zastał jeszcze mecenasa nad skrzynią, osłupiałego, pomięszanego, nieumiejącego jej zamknąć, bez przytomności prawie.
— Co to jest? czegoś się spóźnił? Co ci się stało? Widzę zmianę na twarzy?
— Nic to, nic, nic — odparł pan młody zamykając i podnosząc się. — To był ubogi, to był nieszczęśliwy. Idę, idę!
— Ale czegoś tak pomięszany.
— To nic, to gniew, to niespokojność, że mnie tu wstrzymano na samem wyjściu.
Starosta zmierzył oczyma podziwienia pełnemi Malepartę i w milczeniu na dół zeszli. Nigdy go jeszcze takim teść przyszły nie widział i przeląkł się strasznego wyrazu jego twarzy, oczów błyskających gniewem, sinych ust, trzęsących brwi zmarszczonych.
Mecenas szedł, a oddychał ciężko, rzucał osowiałym wzrokiem we wszystkie kąty, zdawało mu się, że wszędzie widzi przechrztę z Naścią przed sobą i oczy ich błyszczące i uśmiech szyderski z jakim go powitał. Serce mu biło gwałtownie, patrzał nieustannie po stronach, kręcił się. Znać było, że w duszy jego coś niesłychanego wrzało.
— Na Boga, uspokój się — mówił starosta po cichu: — jeźli cię trwoży ślub, odłóżmy go, powiemy żeś chory.
— Nie! nie! Idźmy do ołtarza, idźmy! I pociągnął starostę za sobą, usiłując ułożyć twarz i udać spokojność.
Weszli na salę pełną mężczyzn i kobiet którzy już tylko czekali pana młodego, zdało mu się gdy się ujrzał pod wzrokiem tylu ludzi, że każdy czytał na nim na-