— Prawda jaśnie wielmożny starosto, dobra myśl! Zawsze jaśnie wielmożny pan masz dziwnie doskonałe pomysły.
— Ot widzisz — rzekł zacierając ręce starosta — jedźże zaraz i patrzaj dobrze abyś mi o wszystkiem doniósł. Gdyby ci się udało tu go poprosić?
— Zobaczymy: już to, bąknął rotmistrz, dam sobie radę jak należy. Ale niech się choć bułany napasie i spocznie, bom go porządnie zhasał; a i ja...
— Idźcie na śniadanie.
Rotmistrz wyszedł zakręcając wąsa, jak zwykł czynić, gdy miał na głowie ważne polecenia, co mu powagi dodawało i figurą go w własnych oczach, znaczącą, czyniło. Starosta ze swojej strony, zamyślił się głęboko, czyniąc dziwne na nieznajomego sąsiada projekta i połykając ślinkę na jego bogactwa.
— Będziemy go mieli, bądź co bądź! Nie może się oprzeć inwitacji, grzecznościom a wreszcie honorowi znajomości ze mną. Musi to być szlachciura jakiś nizkiej ekstrakcji i lichego urodzenia, co się lęka nosa pokazać na świat. Zaimponujemy mu dworem, imieniem, splendorem naszym, oślepim go, i będziemy mieli. Musi pożyczyć pieniędzy, jeźli nie od niego, od nikogo nie dostanę, a potrzeba mi koniecznie na Warszawę. Dałem słowo wojewodzie, kasztelanowi, księciu, że się zbierzemy razem, sam król Jego Mość szukał by mnie oczyma niespokojnie, gdybym się nie znalazł na termin. Straciłbym obiecane krzesło, które tego roku dojść mnie ma, bo dawny jego posiadacz, blizki już krzesła w królestwie niebieskiem. Mogliby mnie ubiedz, koniecznie muszę być w Warszawie, a pieniędzy sposobu nie ma dostać. Cała nadzieja na tym nieznajomym sąsiedzie, ująć go potrzeba koniecznie i zabiedz wcześnie, aby się nie dowiedział o moich długach. Ten rotmistrz, — dodał w duchu starosta — dotąd się nie wybrał, i on i jego buławy nadto już długo jedzą. Klasnął w dłonie i posłał starosta przypomnieć panu rządzcy, że czas w drogę. W kwandrans potem mostem zwodzonym wyjeżdżał rotmistrz na wyprawę, przeżegnawszy się krzyżem świętym.