Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Maleparta tom III.djvu/57

Ta strona została uwierzytelniona.

zubożał na posługach Rzptej; trzeci rozsiekany został przez szlachtę, gdy ją od szału odwodził i upamiętać chciał słowy rozsądku i przykładami cnoty. Jak daleko było wnukowi do dziadów! Jeszcze ten sam na nim był strój, ta sama krew w żyłach, język w ustach, a już serce tak różne, charakter tak odmienny. Jak niżej stał od tych ludzi, co nieśli każdy do potomności z sobą jakąś zasługę i cnotę!
W tej izbie, nie było jak dawniej bywało, za onych dziadów i pradziadów sławnych; wisiały tam niegdy kołczugi, zbroje, pancerze, pawęże, proporce, buńczuki, szable, arkabuzy, rusznice — teraz na ścianie jednej zwierciadło w ramach srebrnych, na drugiej wizerunek bitwy wyblakły i płowy, w kącie zegar z postumentem szklannym, w pośrodku stół papierów pełen, pod nim papiery, po kątach, na oknach, całe życie w mizernych papierach, adresowanych z szczerym affektem do Mościwego pana brata, i rzuconych w kąt przez niego.
W najciemniejszym izby rogu, jedna stała karabella zardzewiała, niedotykana i widocznie tylko pro forma noszona. Nigdzie zbroi, nigdzie śladu rycerskiego dzieła, co dawniej wsiąkało w siebie wszystkie życie polskiego szlachcica. Smutno, ciemno, zapylono!!
Środkiem tej izby chodził żywo starosta z chmurnem czołem, ręce założone w tył, głowa spuszczona ku ziemi.
Posłał po rotmistrza i czekał obracając się ku drzwiom, a ten ktoby go widział przed chwilą w sali między szlachtą, wesołego, ochoczego, dumnie po gościach spoglądającego; zdziwiłby się nagłej odmianie twarzy. Porysowało się czoło, oczy blask straciły, usta uśmiech, schylił się we dwoje, zmalał, znikczemniał. Tak myśli go gryzły, tak niespokojność piekła go wewnątrz, że widać było wszystko choć na przywykłej do tajenia, co się w duszy działo, twarzy.
Nareszcie nadszedł rotmistrz, przecierając oczy, trochę podpity, bo mu zasnąć nie dali, a właśnie był uprojektował sobie spocząć, gdy go z pierwszego snu,